Nie wiem jak to się stało, że od mojego wyjazdu w góry minął już prawie miesiąc. No cóż. Było świetnie i nie mogłam powstrzymać się, żeby nie umieścić tu chociaż kilku zdjęć. Nie chcę wiedzieć, ile takich samych fotografii już powstało, po prostu wtedy nie mogłam oderwać się od aparatu i cieszę się z tego, bo mam pamiątkę. Chociaż zdjęcia, jak wiadomo, nawet w połowie nie oddają piękna gór. Ale niech będzie... Znad Morskiego Oka i Czarnego Stawu pod Rysami.
Tatry.
Aż chce się pofrunąć, jak widać na ostatnim zdjęciu. :) A na tym wcześniej? Czułam się jak jakaś górska nimfa na tym kamieniu. Może gdyby nie te trzy bluzy (wbrew pozorom było straasznie zimno i po drugiej stronie leżało mnóstwo śniegu), które miałam na sobie i jakiś bardziej "fantastyczno-klimatyczny" wygląd, to mogłoby się trochę kojarzyć... :)
Ahh... Moja dusza, albo cokolwiek, co gdzieś tam we mnie siedzi i mąci, dopomina się o jakąś wycieczkę z plecakiem przed siebie, nieważne gdzie. Z głową pełną beztroski i chyba dziecinności. By rzucić się wprost w dzikie ramiona natury... Poczuć się jej częścią. Może tam znalazłabym odpowiedź na pytanie: Co dalej?
____________________________________________________________________
I jeszcze to "coś jeszcze"
wiem, że nasze pociągi
znów stoją tak daleko
i że przeze mnie dziś
nie tańczysz.
nasz koncert już się skończył
To tak odnośnie ulotności chwil i właściwie to chyba ulotności wszystkiego. Kiedyś wydawało mi się, że przyjaźń jest czymś stałym i wartością, która przetrwa wszystko i mimo wszystko, bo to zawiera się w jej definicji. A jeśli nie przetrwa, to znaczy, że nie była nigdy prawdziwą przyjaźnią. A jednak nawet ta prawdziwa przyjaźń okazała się tak bardzo "skończona". Zupełnie jak człowiek...
No ale "coś się kończy, coś się zaczyna", czy jak to tam było. ;)
____________________________________________________________________
Podsumowując: pozdrawiam i wysyłam wszystkich w góryyy! :)